Barcelona 2010
Jak spędzić urlop? To pytanie jest zupełnie nie na miejscu – wiadomo, że na turnieju szachowym. Trzeba tylko wybrać jakieś interesujące miejsce, które zapewni atrakcje dla wszystkich członków rodziny. A gdzie jest najlepsza atmosfera wakacji, gdzie jest wymarzona pogoda, gdzie człowiek wstaje rano, przeciąga się, otwiera okno i niemal natychmiast uśmiecha się sam do swoich myśli? Powiem Wam gdzie – na sto procent w Hiszpanii !!!
Tak więc kolejnym miejscem, które mogę już odhaczyć na szachowej mapie świata, jest Barcelona. Jak ja biedaczysko mam teraz zareklamować miasto, które z pewnością nie potrzebuje żadnej rekomendacji. No cóż – spróbuję.
Każdy kto odwiedza Barcelonę skupia się na jej wspaniałej i niespotykanej architekturze. To z pewnością jedna z najistotniejszych atrakcji miasta. Trasa śladami twórczości słynnego Antonio Gaudiego to niemal rytuał wszystkich turystów odwiedzających stolicę Katalonii. Jednak w mojej relacji postanowiłem, że nie będę rozpisywał się o tym właśnie wątku. Oczywiście ja również „zaliczyłem” takie miejsca jak Sagrada Familia, park Guell czy słynne kamienice Casa Mila i Casa Batllo, jednak główne atrakcje są według mnie zupełnie gdzie indziej. Gdzie zatem znajdują się miejsca, które z całą pewnością mógłbym polecić. Tu zaskoczę nieco czytelników ponieważ nie mam swojej top-listy interesujących zakątków w Barcelonie. Uważam, że największą atrakcją stolicy Katalonii jest magiczna atmosfera panująca na ulicach dosłownie całego miasta. Oczywiście warto jest dotrzeć kolejką linową, przejeżdżającą kilkadziesiąt metrów nad basenem portowym, na wzgórze Montjuic aby podziwiać panoramę Barcelony. Następnie można odwiedzić ciekawe oceanarium z leniwymi rekinami, czy też arenę walk torreadorów z bykami - tak zwane Plaza de Toros. Z pewnością nie powinno się również przejść obok muzeum czekolady – zwłaszcza gdy się jest takim łasuchem jak ja – czy też wybrać się na wycieczkę do oddalonego od Barcelony o 40 kilometrów klasztoru Montserrat, aby podziwiać nie tylko jedno z najświętszych miejsc Hiszpanii, ale również specyficzny masyw górski z niezwykle malowniczymi krajobrazami. Jednak z całą stanowczością powtarzam, że najciekawsze rzeczy znaleźć można wychodząc po prostu na ulicę miasta i czerpiąc przyjemności z atmosfery jaka tam panuje.
Bardzo słodkie miejsce, czyli Muzeum Czekolady (Museu de la Xocolata)
Słabość do barcelońskich słodyczy okazała się dziedziczna.
Spacer po stolicy Katalonii.
Autor strony z żoną i… ptakiem, na jednej z urokliwych uliczek Barcelony.
Dziewczyny w objęciach „Obcego” na LaRambli.
„Obcy” świadczył również usługi czyszczenia uszu.
„Tato, tato, kup słonika.”
Parc de la Ciutadella. Tuż obok znajduje się budynek parlamentu Katalonii, ZOO oraz oszałamiająca architektonicznie fontanna La Cascada.
Park Güell – Pani Magdalena właśnie włączyła swój podręczny air conditioner
Oceanarium w Barcelonie – czyli rekiny na wyciągnięcie ręki.
Klasztor Montserrat, w którym znajduje się święta figurka Czarnej Madonny.
To obowiązkowe miejsce pielgrzymek Katalończyków.
Plaza de Toros Monumental de Barcelona.
Prawie 20.000 miejsc do dyspozycji fanów korridy – trzeba koniecznie dodać, iż właśnie od 2010 roku parlament kataloński zakazał przeprowadzania walk byków.
To miejsce jest także znane z doniosłych wydarzeń muzycznych. Swoje koncerty mieli tu między innymi The Beatles, The Roling Stones, Bob Marley, Tina Turner i wielu innych.
Museo Taurino de Barcelona.
Ten okazały byczek zasłużył sobie na miejsce w muzeum, po tym jak załatwił kilku torreadorów.
Niegrzeczne zabawy z „Kotem” na jednej z ulic Barcelony.
Zauważyłem, że każde szanujące się miasto w Europie ma jakiś statek do pokazania.
Muzeum morskie w centrum Barcelony.
Niepowtarzalny klimat Barcelony tworzą temperamentni Katalończycy a tysiące atrakcji można określić miarą tysiąca restauracji, knajp, cukierni czy stoisk targowych. W tym mieście po prostu chce się być. Nie polecam tu oczywiście renomowanych restauracji na LaRambli – to są komercyjne miejsca dla nadzianych niemieckich turystów. Prawdziwą atmosferę można poczuć w knajpach gdzieś w bocznych uliczkach, gdzie siedzą praktycznie sami Hiszpanie. Pewnego dnia wstąpiliśmy do jednej z przypadkowo napotkanych knajpek. Z zewnątrz wyglądała całkiem przyzwoicie ale w środku okazała się niezłą mordownią. Przyciemnione światło, metalowy i mokry od piwa kontuar baru oraz kilku Hiszpanów popijających trunki, przy czym każdy wyglądał jak amerykański aktor Danny Trejo. Cóż, skoro już weszliśmy to trochę głupio było się wycofać, więc zamówiliśmy piwo i skromnie usiedliśmy na wysokich stołkach tuż przy barze. To była jedna z najciekawszych knajp jakie odwiedziliśmy. Barman tak się ucieszył z odwiedzin zagranicznych turystów, że natychmiast zaczął częstować nas jakimiś oryginalnymi aromatycznymi oliwkami, ogórkami i owocami morza. Gdy zamówiliśmy kolejne piwa przyniósł nam krewetki, które obierał swymi brudnymi paluchami i serwował je z uśmiechem zachwalając swoje potrawy. Dodatkowo cały czas mówił coś po hiszpańsku nie przejmując się wcale faktem, iż w ogóle go nie rozumieliśmy. Wychodząc zdziwiliśmy się, iż rachunek opiewał jedynie za wypite przez nas piwa, a do tego każdy z siedzących w barze „przyjemniaczków” machał nam z uśmiechem na do widzenia. Tak właśnie wygląda prawdziwa hiszpańska gościnność.
Codziennie więc, zaraz po zakończeniu zmagań przy szachownicy rozpoczynał się nasz obowiązkowy „passeig”, czyli wieczorny podbój miasta rozpoczynający się przechadzką ulicami Barcelony a kończący się w dowolnie napotkanym barze. Koniecznie trzeba tu dodać, iż życie w barach rozpoczyna się na całego dopiero od 22.00, gdzie Hiszpanie masowo spotykają się po całym dniu swojej pracy. Rundka po barach, w których każdorazowo trzeba spróbować nowej potrawy to nie lada wyzwanie. Rewelacyjne są tapas czyli przekąski, których rodzaje można odliczać w dziesiątkach a do tego są różnie podawane w różnych miejscach i wyglądają tak apetycznie, że nie sposób się im oprzeć. Dodatkową atrakcją było samo zamawianie potraw. W większości knajp nie ma menu w języku angielskim, więc złożone zamówienie jest prawdziwą niespodzianką. Sałatki, owoce morza, grillowane papryczki, długodojrzewające wędliny to raj dla podniebienia. Lista tapas jest naprawdę niewiarygodnie długa i zróżnicowana. Do tego dochodzi jeszcze wyśmienite hiszpańskie piwo – polecam szczególnie Estrella Damm – lub niebezpiecznie dobre wina… Tak, tak jadąc do Hiszpanii na turniej open de Sants w Barcelonie trzeba mieć nadludzką kondycję.
Z żoną pod romantyczne barcelońskie fontanny, a z córką…
… a z córką na piwo do naszego ulubionego baru z nalewakami.
Tu pijesz ile chcesz – no może raczej, ile dasz radę!
Super atrakcją całego pobytu w Barcelonie okazała się wizyta na stadionie Camp Nou. I nie były to bynajmniej tylko odwiedziny w muzeum poświęconemu legendarnej katalońskiej drużynie ale wizyta na meczu w Pucharze Gampera pomiędzy FC Barcelona i AC Milan. To były niezapomniane chwile, gdy z gardeł prawie stu tysięcy kibiców wydobywały się dźwięki hymnu Barcy. Reakcje widzów można porównać do jednego głośnego pomruku jaki wydaje jakieś dzikie zwierze. Katalońska publiczność to specyficzni kibice. Po prostu znają się na piłce jak mało kto, tak więc każde zagranie, każda mini akcja na murawie boiska jest oceniona i skazana na odpowiednią reakcję tłumu. Fanatyzm kibiców jest wręcz zaszczepiony od najmłodszych lat. Po stracie bramki widziałem jak kilkuletni malec, który przyszedł na mecz ze swoją mamą, płakał rzewnymi łzami i trzeba go było intensywnie pocieszać. Nie jestem jakimś specjalnym fanem piłki nożnej ale tego spotkania z pewnością nie zapomnę. Teraz rozumiem już co tak naprawdę znaczy slogan Barcy „mes que un club” czyli „więcej niż klub”.
Autor strony na stadionie Camp Nou. Mecz w Pucharze Gampera.
FC Barcelona (Messi, Puyol, Iniesta, Villa, Ibrahimovic, Abidal i inni) podejmuje AC Milan (Inzaghi, Huntelaar, Seedorf, Pirlo i oczywiście Ronaldinho – który przeniósł się do włoskiego zespołu właśnie z Barcy, a którego Katalończycy szczerze kochają pomimo zmiany barw klubowych).
Pierwsza połowa bez bramek ale nie bez emocji. W drugiej odsłonie meczu Barca prowadziła po bramce Davida Villa ale sprytny Filippo Inzaghi zdołał wyrównać. Zatem wynik końcowy spotkania brzmiał 1:1 i o zdobyciu Pucharu zadecydowały rzuty karne.
Katalończycy wygrali 3:1 – co tam się działo…
Akcja Barcy lewą stroną boiska…
…dośrodkowanie… jest David Villa…
…gooooooooooool !!!
Radość piłkarzy na boisku…
… i radość prawie stu tysięcy kibiców na trybunach stadionu.
Sam turniej szachowy to tylko mało znaczący dodatek do całego wyjazdu. Oczywiście zawody były świetnie zorganizowane a lista uczestników była naprawdę imponująca. Startowało około 360 zawodników w tym bodajże 18 arcymistrzów. Turniej okazał się być naprawdę wymagający... Jak bowiem można iść po obiedzie na rundę, skoncentrować się przy partii, skoro do posiłku Hiszpanie serwowali Sangrię i to o zgrozo, w litrowym dzbanku... Tak więc nie mogę być dumny ze swoich szachowych osiągnięć, a o partiach w których podstawiałem figury, wolałbym jak najszybciej zapomnieć. Niemniej jednak bezwzględnie uważam ten turniej za bardzo udany!
Autor strony w rozmowie z polskimi arcymistrzami.
Robert Kempiński (z lewej) nie może turnieju zaliczyć do udanych, za to Tomasz Markowski zdobył drugą nagrodę wśród 360 uczestników openu.
Turniej w Barcelonie i moje rozmyślania nad szachownicą – "jak ja wytrzymam 10 rund w tym mieście?"
Wpływ Sangrii na organizm szachisty.
Efekt końcowy to strata 25 oczek w rankingu ELO.
Na tę rundę przyszedłem także „po obiedzie” i chciałem szybko zaproponować podział punktu. Ku mojemu zaskoczeniu przeciwnik pojawił się przy szachownicy z puszką piwa w ręku. Cóż, zatem szanse się wyrównały i postanowiłem „normalnie” powalczyć.
Po czterech godzinach zaciętej batalii padł… zasłużony remis.
Ratowanie resztek honoru szachisty.
Stu procentowa trzeźwość, pełna mobilizacja i wygrana w ostatniej rundzie turnieju.
Na zakończenie kilka fotek z naszego typowego barcelońskiego wieczoru. To nie był normalny turniej – to był jakiś „Kac Vegas”.
Dziewczyny „Groszka” pod pomnikiem Kolumba.
Targowisko La Boqueria – wolę nie wiedzieć o czym myślał ten sprzedawca.
Ta Pani już więcej nie pije…
No tak… – „to jakaś masakra jest”.
Dobrze, że nikt z pracy tego nie widział.
Wstawaj Kocurku – jedziemy !!!
Tak więc jeśli ktoś jest amatorem wina, nie przeszkadza mu wszechobecny toples na plaży, ceni sobie atmosferę tętniących życiem knajp po północy, a do tego nie jest zbyt przywiązany do swego rankingu to szczerze polecam open de Sants w Barcelonie – spędzenie choćby dziesięciu dni w stolicy Katalonii, to z pewnością będą chwile bezcenne…
Październik 2010 (aktualizacja-dokończenie relacji luty 2011)