Strona Szachowa Groszka

Sztokholm 2009/2010


Jakie plany mamy na Sylwestra w tym roku? – wiedziałem, że wcześniej czy później, takie pytanie padnie z ust mojej szanownej małżonki. No cóż – odpowiedziałem z pełnym spokojem, udając że w takich sytuacjach radzę sobie bez żadnych problemów – na pewno nie pójdziemy na żaden zorganizowany bal, wiesz przecież, że tego nie cierpię. Ta odpowiedź dała mi jedynie tylko nieco więcej czasu, abym mógł rozpocząć dalsze „mataczenie” w tej jakże delikatnej sprawie. Udając pewniaka ciągnąłem wiec dalej – Możemy pójść do twoich znajomych na prywatkę. To już było – padła błyskawiczna odpowiedź. W takim razie zorganizujemy imprezę w naszym domu. To także już było – ta odpowiedź wydała mi się jeszcze szybsza. Może zatem, zorganizujemy sobie uroczystą kolację w domowej atmosferze. To, to już było wiele, wiele, wiele razy – w tej odpowiedzi wyczułem już nieco niebezpieczną dla mnie kobiecą irytację… Proponuje wiec spędzić Sylwestra w Sztokholmie. Tego na pewno jeszcze nie było! – dodałem na jednym oddechu, z dziką satysfakcja oraz nieukrywaną dumą dla własnego refleksu.
Takim oto sposobem, wybrałem się z moja rodzinką na zawody szachowe do stolicy Szwecji. Turniej Rilton Cup to niezwykle prestiżowy open z dużymi tradycjami. Rozgrywany jest corocznie (ściślej na przełomie poszczególnych lat) od 1971 roku, a tegoroczna impreza stanowiła już 39-tą edycję zawodów. W Rilton Cup grali tacy koryfeusze szachów jak mistrz świata Wasilij Smysłow, pretendenci Wiktor Korcznoj, Mark Tajmanow, Jan Timman, Artur Jussupow i wielu, wielu innych znanych arcymistrzów. Turnieju tego nie omijali także Polacy. Za szachownicą zasiadali tu i co ważniejsze odnosili duże sukcesy miedzy innymi Jacek Bednarski, Aleksander Sznapik, Andrzej Adamski, a z obecnej czołówki krajowej mogę wymienić Jacka Gdańskiego, Bartłomieja Macieję, Bartosza Soćko, Roberta Kempińskiego i oczywiście Radosława Wojtaszka. Ostatni z naszych arcymistrzów wygrał ten niezwykle wymagający turniej, zarówno w roku ubiegłym jak i dwa lata temu. Należy także dodać, że w Rilton Cup dwukrotnie triumfował Michał Krasenkow, ale było to w czasach gdy grał jeszcze pod inną flagą.

Jakie atrakcje zapewnia Sztokholm w okresie zimowym? Jest ich naprawdę dużo, choć z żalem muszę stwierdzić, że fatalny terminarz rund (sesje były sześciogodzinne, a gry rozpoczynały się o 12.00 każdego dnia) mocno ograniczył wykorzystanie wszystkich możliwości. Do tego dochodzi jeszcze „dbałość” Szwedów o swój czas prywatny, co wiąże się z zamykaniem większości obiektów do zwiedzania już około 17.00 godziny. Ta cecha Skandynawów była naprawdę mocno irytująca i na przykład wchodząc do lokalu na kwadrans przed jego zamknięciem, można śmiało spodziewać się, że kelner uprzedzi nas, iż nie warto nic zamawiać ponieważ nie zdążymy już z konsumpcją… Cóż, co kraj to obyczaj, niemniej jednak jestem święcie przekonany, że te atrakcje które udało nam się złapać pozostawią niezatarte wspomnienia na długie lata. Pozwolę sobie podzielić się z czytelnikami kilkoma z nich i nieco zareklamować w ten sposób Sztokholm.
Oczywiście numerem jeden jest Vasamuseet czyli specjalnie wybudowane muzeum, w którym zaprezentowany jest wspaniały siedemnastowieczny żaglowiec. Okręt ten zatonął w Sztokholmskim porcie przy wyjściu w swój dziewiczy rejs latem 1628 roku – na marginesie dodam, iż brał kurs na Polskę i nie płynął do nas z kurtuazyjną wizytą… Żaglowiec na dnie portu, na głębokości 30 metrów, spędził bagatela 333 lata aby w 1961 roku ponownie ujrzeć światło dzienne. Gigantyczne przedsięwzięcie wydobycia okrętu, jego kilkunastoletnia konserwacja i odrestaurowanie, zaowocowało stworzeniem jednej z największych atrakcji turystycznych na świecie. Ten obiekt to prawdziwy wehikuł czasu, przenoszący zwiedzających do siedemnastowiecznej Szwecji. W wydobytych z mułu kufrach marynarzy, znaleziono nie tylko przedmioty ówczesnego codziennego użytku ale również nieźle zachowany rum czy nawet masło! Do obejrzenia udostępnione jest całe mnóstwo ciekawych eksponatów, które przyciągają zwiedzających na co najmniej kilka godzin. Przy użyciu nowoczesnej technologii, na podstawie wydobytych z dna morza szkieletów, odtworzono twarze ludzi pełniących służbę na okręcie w tym feralnym dla nich dniu. W muzeum są sale kinowe, w których wyświetla się filmy zarówno przedstawiające historię samego okrętu Vasa, jak i nie mniej pasjonującą historię jego wydobycia. Obrazy, gabloty z eksponatami, makiety (dokładniej, całe mnóstwo makiet) sprawiają, że naprawdę przenosimy się w czasie i spędzamy niepowtarzalne chwile obcując z okrętem, który w 95% jest oryginałem sprzed prawie 400 lat.

Przekrój gmachu muzeum Vasa, które zostało otwarte w 1990 roku.
Rysunek pochodzi z folderu informacyjnego.
Dosłownie kilkaset metrów od tego miejsca, żaglowiec poszedł na dno i spędził tam 333 lata.

Drugą nie mniej atrakcyjną przygodą, była wizyta w Junibacken, muzeum poświeconemu bohaterom i bohaterkom książek szwedzkiej mistrzyni literatury dziecięcej czyli niezapomnianej i niepowtarzalnej Astrid Lindgren. To naprawdę jest wyjątkowe miejsce. Na pierwszy rzut oka niczym specjalnym się nie wyróżnia i po wejściu miałem nawet wrażenie, że jestem w jakimś komercyjnym „figloraju” dla dzieci. Wszystko się jednak zmieniło, kiedy wsiedliśmy do specjalnego wagonika w pociągu bajek i ruszyliśmy na fascynującą wycieczkę. Była to podróż do świata książek szwedzkiej autorki, zaprezentowanego w fantastycznej scenografii makiet, z efektami dźwiękowymi. Wyprawa, w której odwiedziliśmy Pippi, „Dzieci z Bullerbyn”, „Emila ze Smalandii”, „Madike z Czerwcowego Wzgórza”, „Braci Lwie Serce” czy „Ronje córkę zbójnika”, odbyła się z niesamowitą dynamiką. Otóż nasz wagonik raz unosił się nad domkami, to za moment opadał nad skałami, po czym sunął wzdłuż potoków aby po chwili obrócić się i przejść przez otwierające się znienacka drzwi do kolejnej bajki. W Junibacken lalki oddychają, myszy są większe od ludzi a wszystko to porusza się, śmieje, grzmi, błyska, jednocześnie rozbawia i wzrusza. Taką podróż po prostu trzeba przeżyć.

Astrid Lindgren czyta Małgosi. Znając moją córkę, poprosiła o „Dzieci z Bullerbyn”, czyli lekturę szkolną…

Świąteczno-noworoczny nastrój w Sztokholmie udziela się wszystkim i nawet siarczysty mróz nie powoduje wyludnienia na ulicach stolicy Szwecji. Całe tłumy przelewają się więc po rozświetlonych i upiększonych deptakach miasta. Prawdziwą atrakcją całego wyjazdu było powitanie Nowego Roku na wyspach Sztokholmu. Wspaniały pokaz fajerwerków (widziałem już wiele pokazów w swoim życiu, ale ten był naprawdę ciekawy) zsynchronizowany był z muzyką i połączony z syrenami ze statków i promów zacumowanych do brzegu. To było fantastyczne widowisko.

Dziewczyny z typowym skandynawskim Trollem.

Wędrując po wąziutkich uliczkach Gamla Stan (najstarsza część Sztokholmu) proponuje zatrzymać się w jednej z setek knajpek i koniecznie spróbować Glogg. Jest to tradycyjne grzane wino z przyprawami korzennymi, podawane na przykład z rodzynkami i pociętymi na plastry migdałami. Naprawdę nie jest ono gorsze od grzańca jakiego piłem pod Sukiennicami w Krakowie. Polecam również tradycyjne szwedzkie danie Kottbullar, czyli mięsne kulki – trochę jak nasze klopsiki ale malutkie i serwowane z wyborną konfiturą żurawinową. Proszę uwierzyć, że smakują inaczej niż te podawane w naszym kraju w salonach IKEI. Słowem Sztokholm to ciekawe miasto choć dziś już po powrocie, szczerze mówiąc, nie zamieniłbym go na kolejną wizytę w Berlinie.
Jak było na samej sali turniejowej? Cóż, ciężko się gra w zawodach, w których średni ranking wszystkich 68 uczestników wynosił 2333 ELO i każdy z kolejnych przeciwników patrzy na człowieka jak na potencjalny punkt do skasowania. Grało aż 40 zawodników z tytułami międzynarodowymi, w tym 19 posiadało rangę arcymistrza. Będąc 65 numerem startowym podzieliłem 51–57 lokatę z dorobkiem 3½ punktu. Nie jest to rezultat ani wymarzony, ani też zły. Zyskałem 10 oczek rankingowych ale mam świadomość, że wynik mógłby być inny gdyby nie samobójstwa jakie popełniłem w partiach z 3 i 7 rundy. Cieszę się bardzo z samego udziału w tak znaczącej w świecie szachowym imprezie. Wspaniale jest bowiem rywalizować w gronie zawodowych szachistów, zagrać z przedstawicielami kilku narodowości, a na koniec posłuchać komentarzy legendarnego szwedzkiego arcymistrza Ulfa Anderssona, w specjalnym pokoju analiz.
Prawie dwutygodniowe zmagania wygrał najsympatyczniejszy w mojej ocenie arcymistrz, Litwin Eduardas Rozentalis, który zdobył 6½ punktu na dystansie 9 rund. Z takim samym wynikiem punktowym zakończyli turniej GM Radosław Wojtaszek (Polska), IM Pavel Pankratov (Rosja), GM Luck McShane (Anglia) i GM Igor Lysyj (Rosja). Dla polskiego arcymistrza podzielenie pierwszego miejsca stanowi niejako hat-trick, ponieważ jak już wspominałem triumfował tu także w latach 2007/08 i 2008/09. Na mnie osobiście niesamowite wrażenie zrobiła lekkość a przede wszystkim pewność gry Radka. Tylko jemu udało się pokonać Rozentalisa w bezpośrednim pojedynku, a jak sam twierdził, duże szanse na samodzielne zwycięstwo w turnieju zaprzepaścił remisując z Pankratovem w przedostatniej rundzie, w partii w której miał olbrzymie szanse na wygraną.

Autor strony wśród Wikingów.
Na stole leży książka, którą organizatorzy sprezentowali wszystkim uczestnikom zawodów. Jest ona poświęcona historii turnieju Rilton Cup. Obok skomentowanych partii, ciekawych zdjęć, znaleźć w niej można wyniki zmagań od 1971 do 2006 roku.

Jest jeszcze jeden szczególnie ważny dla mnie wątek. Otóż moja 10-letnia córka Małgosia zgrała po raz pierwszy w życiu na turnieju szachowym. Ciekawe, że jakoś nie udawało mi się do tej pory namówić ją na starty w Polsce, a tu w Sztokholmie i to dopiero po przyjściu na sale turniejową, sama zadecydowała że chce grać. Na szczęście moje doświadczenia życiowe podpowiadają mi aby nie zagłębiać się w otchłań kobiecej psychiki i związanych z nią nieoczekiwanych decyzji… Najważniejsze jest więc, że wystąpiła w Rilton Open i choć zgodnie z moimi przewidywaniami przegrała wszystkie partie, to jednak nie zniechęciło jej to i obecnie ściga mnie w domu, z żądaniem kolejnej lekcji szachów.

Małgosia Grochowalska po raz pierwszy usiadła za turniejową szachownicą.
Swoja drogą mieć taki debiut w turniejach i zacząć od Rilton Open w Sztokholmie – chyba zacznę jej zazdrościć.


Moja partia z ostatniej rundy trwała ponad 5 godzin.
Zdaje się, że Małgośka chce powiedzieć:
„Jak ten mój Stary, realizuje tak oczywistą przewagę…”

Podsumowując, jeśli ktoś chce zobaczyć Skandynawię i przy okazji sprawdzić się w bardzo trudnym turnieju szachowym to polecam Rilton Cup w Sztokholmie. Ja na pewno będę ten wyjazd miło wspominać, pomimo przeżyć z samolotu podczas podróży powrotnej. Otóż ze względu na atak zamieci śnieżnych nie mogliśmy lądować w Warszawie na Okęciu. Najpierw nasz Airbus 320 kołował niemal 40 minut nad lotniskiem, po czym pilot przekazał nam oschle, iż – tu zacytuję: „wieża w Warszawie każe mi kołować kolejne 40 minut, a na tyle nie wystarczy nam paliwa. Polecę teraz z Państwem do najbliższego lotniska w Polsce, które zgodzi się nas przyjąć”. W sumie lepsze to niż tekst pingwinów z filmu animowanego „Madagaskar” – „Mamy dla Państwa dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra - to że zaraz lądujemy, a zła - że awaryjnie…” Koniec końców dotknęliśmy płyty lotniska w Gdańsku, przez co bilans startów i lądowań szczęśliwie nie uległ zaburzeniu. Tym optymistycznym akcentem, zachęcam więc czytelników do wyjazdu na Rilton Cup do Sztokholmu i zapewniam, że zagrać w tym turnieju i przywitać Nowy Rok w porcie między Slussen a Gamla Stan, to przeżycia bezcenne…

Styczeń 2010